Archeologia Zalewu Szczecińskiego cz. 3

Lato, słońce, woda… Czas powoli kończyć badania podwodne, bo za chwilę temperatura plus trofia (czyli żyzność wody, za którą niestety odpowiadamy także my) przyrządzą nam w Zalewie Szczecińskim coś na kształt zupy-kremu z zielonego groszku. Co widzieliście zresztą już wcześniej.

Dziś jednak o tym, co można zobaczyć, kiedy jeszcze coś widać.

Wiecie, że nurkując w Zalewie można jednocześnie wybrać się do lasu? Serio… Grzybów co prawda i jagód już tam nie ma, ale drzewa – a raczej ich resztki – nadal stoją tam, gdzie kiedyś rosły. W poprzednim odcinku przyglądaliśmy się mapce, na której Zalewu jeszcze nie ma. Brzegi ówczesnej Odry były porośnięte lasem, który tym się różnił od szekspirowskiego lasu Birnam, że nie mógł sobie tak po prostu pójść – nawet wówczas, kiedy zaczęła go zalewać woda. Zostały więc te drzewa na miejscu – najpierw na płyciźnie, a potem, kiedy woda podniosła się jeszcze bardziej – po prostu na dnie powstałego w ten sposób Zalewu. Na szczęście w naszych wodach drewno zachowuje się bardzo dobrze, zatem wyprawa do zatopionego lasu cały czas jest możliwa. Jak to wygląda? Ano tak:

Mało imponujące…? No cóż, ten las sporo przeszedł, choć poprawniej byłoby powiedzieć, że po tym lesie sporo przeszło… Najpierw chodziły po nim zwierzęta i ludzie, i to nie musiało być specjalnie destrukcyjne. Natomiast kiedy już został zatopiony, to bywało, że przechodziły po nim zwały lodu. Na przykład takie:

To, co widać, to pokruszona kra, spychana wiatrem na brzeg Zalewu. O jej niszczącej sile świadczą całkiem spore kamienie, które gdzieś na płyciźnie zostały wyorane z dna i uniesione wraz z lodem. Nie ma szans, aby takiemu naporowi ostały się drzewa. Ich pnie zostały więc wyłamane już wieki albo i millenia temu, ale korzenie (karpy) trzymają się nadal mocno. To doskonałe źródło próbek do datowania; rzecz cenna, jeśli uzmysłowić sobie, że za śmierć takiego drzewa (i całego lasu) odpowiada wypełnienie wodą niecki Zalewu. To właśnie dzięki datowaniu tego drewna wiemy, że Zalew powstał nieco ponad 6 tysięcy lat temu.

Ha! Nikt w Polsce nie ma takiego starego lasu jak my 😉

 

Las jest więc jedyny w swoim rodzaju. Doceniamy, że nasi Koledzy – przyrodnicy nas do niego wpuścili. Zyskujemy w ten sposób fantastyczny kontekst, potwierdzający sens naszych poszukiwań. „Był las, musiał być suchy ląd, najpewniej byli tam i ludzie” – tego nie da się obalić jako niedorzeczności.

A wiecie, co to oznacza?

Jesteśmy jedynymi szczęśliwcami w Polsce, którym dane jest odkrywać nowe, nieznane lądy. Dokładnie i dosłownie. Lądy, które uległy zatopieniu tysiące lat temu, ale na których żył człowiek. Żył i pozostawił po sobie mnóstwo śladów i fenomenalnych pozostałości archeologicznych. „Krajobrazy zatopione” to termin, który elektryzuje archeologów epoki kamienia na całym świecie – od Szkocji po Australię. My także je mamy – zatopiony las na Zalewie Szczecińskim jest tego dowodem. Znajdujemy się w sytuacji odkrywców stawiających pierwszy krok na terenie, po którym przez 60 ostatnich wieków nie stąpał nikt. Czegokolwiek tam nie dotknąć, jest pierwsze, nowe i dotąd nieznane. Czy można marzyć o czymś więcej?

Czego więc szukamy i co udaje nam się znaleźć?

Najłatwiej znajduje się to, co najbardziej rzuca się w oczy. Czasami nawet nie szukamy, a i tak pod wodą wpadamy na coś takiego:

Wiecie, że jakieś 90% wszystkiego, co człowiek kiedykolwiek zbudował, aby pływać po wodzie, w końcu zatonęło? To, co widać, to burta drewnianej łodzi, niemal całkowicie pogrążonej w piaszczystym dnie. O tym, że to nie pomyłka, zaświadczył widok po oczyszczeniu jej fragmentu:

Ale wraki – jakkolwiek pasjonujące – przynależą do „etapu wodnego” całego tego obszaru. Tymczasem nas najbardziej interesuje jego wcześniejszy „etap lądowy”. Tutaj też nie zdajemy się na przypadek, tylko szukamy wszystkiego tego, co na pierwszy rzut oka „nie pasuje”. Na przykład kamieni, których nie powinno być, bo ich obecność nie może wynikać z lokalnej budowy geologicznej. Są „nienaturalne”, a więc „ludzkie”. Antropogeniczne. To cudowne słowo dla archeologów; oznacza, że czynnikiem sprawczym był człowiek. Coś zrobił – zbudował, zmienił, czasami zniszczył, ale zapisał się na tyle trwale, że dziś możemy to zobaczyć. Obecności tych kamieni nie da się wytłumaczyć przyczynami przyrodniczymi. Jeśli więc nie kosmici, to człowiek…

No a jak znajdujemy już jakiś „koniec nitki” (choćby z kamieni ułożony),  to oczywiście chcemy to sprawdzić, zweryfikować, zbadać…

Potocznie archeolog jest pasjonatem wyposażonym w szpachelkę i pędzelek, które jednak w badaniach podwodnych robią jedynie zadymę – próba odkopania w ten sposób czegokolwiek mąci wodę, podnosi osad i ogranicza widoczność do zera. W ogóle wiele technik eksploracji i dokumentacji, które archeologia stosuje na na lądzie, w wodzie zwyczajnie się nie sprawdza. Trzeba spróbować czegoś innego.

Co więc wymyślono? Odkurzacz. Serio. Pod wodą archeolog korzysta z odkurzacza. który fachowo nazywa się eżektorem. To rura z karbowanego plastiku, która w magiczny sposób (niektórzy mówią, że odpowiada za to fizyka…) z jednej strony zasysa, a z drugiej – wypluwa. Jeśli umiejętnie operować końcem ssącym, to można sukcesywnie usuwać muł czy piasek odsłaniając w ten sposób to, co ukryte jest poniżej powierzchni dna. 

Ale ważne jest nie tylko to, co zostaje odsłonięte na dnie. Prąd zasysanej przez eżektor wody może porwać także to, co może i jest niewielkie, ale nadal bardzo dla nas interesujące. Na przykład artefakty krzemienne, fragmenty kości itp., itd. Na tę okoliczność mamy sito, i to pływające:

Nic nie jest w stanie umknąć naszym oczom 🙂 Tutaj to nawet dwóm parom oczu, bo przecież ktoś prowadzi eksplorację pod wodą, a drugi ktoś kontroluje to, co wypluwa eżektor.

Pewnie chcielibyście zapytać, co w ten sposób znajdujemy. Niestety, nie wszystkim możemy się głośno i ze szczegółami chwalić już w tej chwili. Badania trwają, a powiedzieć o nich, że są czysto archeologiczne, to jakby nic nie powiedzieć, albo i skłamać.

W poprzednich notkach czytaliście o ich elementach – niekiedy odległych od klasycznie rozumianych wykopalisk. Były więc mapy cyfrowe i specjalistyczne oprogramowanie komputerowe. Były też publikacje naszych Kolegów – geografów, z których twórczo korzystaliśmy. Sięgaliśmy do technik zobrazowań wykorzystywanych przez badaczy mórz i oceanów. Bezpośrednio zaś w czasie naszych prac, w których odkrywamy jakiekolwiek ślady obecności człowieka, odwołujemy się do pomocy botaników, geologów, zoologów, chemików, fizyków, genetyków itd., itp. Nowoczesne uprawianie archeologii to niesamowita sieć współpracy, udział specjalistów z bardzo wielu, niekiedy pozornie odległych dziedzin nauki. Każdy z nas zachowuje specyfikę swojej dyscypliny, a  jednocześnie razem potrafimy powiedzieć bardzo wiele.

To wszystko nie zmienia jednak tego, że archeologia to przygoda – często także dosłowna, bo wyruszamy w teren w cudownych okolicznościach przyrody – ale przede wszystkim przygoda intelektualna. Nic nie może się równać ekscytacji towarzyszącej stawianiu stopy – czasami płetwy – na czymś nowym i jeszcze nieodkrytym. A potem burza mózgów i boski akt kreacji: etap nadawania sensu wszystkim naszym obserwacjom i znaleziskom, porządkowanie ich i wyjaśnianie. Nasze własne wyprawy do nowych światów… Nie wyruszamy na nie w pojedynkę. Z jakiegoś powodu wydaje się nam, że na takiej wyprawie możecie i Wy znaleźć miejsce dla siebie. Po prostu czujcie się zaproszeni, czekamy na Was 🙂

(tekst i fotografie dr P. Krajewski)